Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA wspomina legendę włoskiego pięściarstwa
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

Z DOMIESZKĄ RETRO (53)

Nino Benvenuti: niedoszły rywal Drogosza

Wydawało się, że ktoś z twarzą filmowego amanta nigdy nie może zejść ze sceny. A jednak… Niedawnym newsem o śmierci Giovanniego „Nino” Benvenutiego zasmuciło się u nas niestety tylko nieliczne grono, bo kto jeszcze kojarzy włoskiego championa? Zaliczam się do tego kręgu. Kiedyś nawet pisałem w „Tempie” o uroczej fizjonomii Benvenutiego, bo taka okazja właśnie mi się przytrafiła.


To było w Moskwie jesienią 1989, podczas mistrzostw świata w boksie. W ringu działo się mnóstwo intrygujących zdarzeń, niekiedy o sensacyjnym charakterze. Na przykład kiedy startujący jeszcze w barwach NRD dżentelmen Henry Maske z zimną krwią wypunktował kubańskiego bombardiera Pablo Romero. Ale i w bezpośrednim sąsiedztwie przestrzeni okolonej linami też było ciekawie. Zwłaszcza na miejscach przeznaczonych dla gości specjalnych. Tak się akurat złożyło, że na wyciągnięcie ręki miałem ich dwóch. Rosjanin Andriej Abramow był w amatorskim boksie hegemonem wagi ciężkiej, z Polaków nie dali mu rady gdański marynarz Zbigniew Gugniewicz i bliski sercom krakusów waleczny Władzio Jędrzejewski. Abramow prezentował się teraz mało ciekawie. Miał na twarzy wyorane ślady walk, choć zdecydowaną większość z nich wygrywał. Na jego tle Nino, tylko trochę młodszy od Andrieja, wyglądał jak Apollo. Pięknie opalony, w nienagannie skrojonym garniturze, uśmiechający się wszem i wobec. W Europie w tym czasie padały mury. W pobliżu moskiewskiego ringu granica między bogatym Zachodem a siermiężnym Wschodem była jednak widoczna gołym okiem. O ile oczywiście sylwetki Benvenutiego i Abramowa brać za punkt odniesienia.


Benvenuti jeszcze na amatorskim ringu miał na rozkładzie obu Polaków, z którymi krzyżował rękawice. W Pradze podczas mistrzostw Europy poradził sobie z Tadeuszem Walaskiem. Dwa lata później, w kapiącej polskim złotem Lucernie, w najważniejszej walce decydującej o miejscu na podium zyskał większe uznanie u sędziów punktowych od Henryka Dampca. Ten werdykt został gwałtownie oprotestowany przez nasze publikatory. Mówiono wprost o krzywdzie jaka spotkała popularnego „Kawkę”. Czy tak w istocie było? Nie wykluczam, że Dampca rzeczywiście potraktowano niesprawiedliwie. Wiem jednak też, że śpiewka o oszustwach dokonywanych przez rozjemców kosztem naszych ulubieńców rozlegała się w mediach często. Nawet zbyt często, jakby polski boks nie potrafił sam bronić swoich pozycji. A przecież za epoki Feliksa Stamma robił to doskonale, na miarę absolutnej potęgi europejskiego, a nawet światowego boksu.


Bywa paradoksalnie, że najciekawsze konfrontacje mają miejsce wtedy, gdy… do nich w ogóle nie dochodzi. Trzy lata po Pradze i rok po Lucernie wszystkie drogi wiodły do Rzymu. W przeciwieństwie do obu wspomnianych imprez był to zlot na najważniejszym, bo olimpijskim szlaku. Zanim Benvenutiego uhonorowano Pucharem Vala Barkera dla najlepszego technika turnieju, mógłby przejść najpoważniejszy egzamin akurat w tej „dziedzinie”. W tej samej kategorii półśredniej torował sobie drogę do medalu nasz „Czarodziej ringu”, Leszek Drogosz. Arcymistrz schodzenia z linii ciosów, w ogóle sztuki obronnej pisanej przez duże, a raczej ogromne „S”. Drogosz miał już zapewnione miejsce na podium, ale jeszcze nie w finale. I na tej przeszkodzie niespodziewanie potknął się, przegrywając w mocno kontrowersyjnych okolicznościach z Jurijem Radoniakiem. Rosjanin był w finale słabszy od Benvenutiego, ale czy taki sam los musiałby spotkać Drogosza? Tego się nigdy nie dowiemy. Za to pewne jest, że uciekła nam sprzed nosa walka marzeń. Czarodzieja Leszka z boskim Nino. Zamiast uczty dla estetów trzeba było obejść się smakiem.


Drogosza zawsze mieć będziemy we wdzięcznej pamięci, Włosi to samo odnosić będą do Benvenutiego. Bo również na zawodowych ringach, a nawet przede wszystkim na nich, dał im masę niezapomnianych wrażeń i jeszcze więcej radości. Potrafił wedrzeć się na sam top. Wprawdzie z niego spadać, ale i nań wracać. W dramatycznej trylogii z Emile Griffithem wygrał, przegrał i znów wygrał, choć wszystkie pojedynki toczyły się w Nowym Jorku, włącznie z legendarnym obiektem Madison Square Garden. Ale i sam nie zawsze umiał wykorzystać atut własnego ringu. Tak było w przypadku boju z bliżej nieznanym Jose Chirino, lecz przede wszystkim z kimś, kto w apogeum kariery bił absolutnie za mocno dla całego świata. Fenomenalny Argentyńczyk Carlos Monzon najpierw znokautował Benvenutiego w Rzymie, a następnie szybko zakończył robotę w Monte Carlo. Trzy porażki z rzędu, z siedmiu łącznie, skłoniły 33-letniego Nino do zakończenia kariery. Te niepowodzenia nakrył czapką: dorobkiem 82 zwycięstw, tytułami zawodowego mistrza świata w dwóch kategoriach i honorowym biletem do bokserskiego Hall of Fame, gdzie miał do towarzystwa wyłącznie sławy największego formatu.


Umiał zainwestować pieniądze zarobione w ringu i na filmowym planie, tam również się udzielał. Podtrzymywał przyjaźń z dawnymi rywalami. Będącego kiedyś w materialnej potrzebie Griffitha wspierał finansowo, Monzona przede wszystkim duchowo, gdy ten w afekcie spowodował śmierć żony poprzez wyrzucenie jej z balkonu. Nino wsiadł do samolotu i odwiedził Carlosa w argentyńskim więzieniu. A później pojechał na jego pogrzeb, po fatalnym wypadku samochodowym Monzona, kiedy skazany był na przepustce. Nino uczynił to z potrzeby serca, nie wiedząc, że znacznie później i jego spotka tragedia rodzinna. Gdy popełni samobójstwo własny syn…


JERZY CIERPIATKA

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty