Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA: Afery towarzyszące meczom z Finami zaczęły się przed sześćdziesięciu laty...
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

Z DOMIESZKĄ RETRO (55)

Kociokwik po polsku

Wcale nie jest tak, że afery towarzyszące meczom Finlandia - Polska zaczęły się przed chwilą. Ów temat wszedł na afisz przed sześćdziesięciu laty, co mało kto pamięta. Postaram się odtworzyć stare sceny, aby teraz przynajmniej trochę było nam raźniej.


Wtedy gra również toczyła się o bilet na mundial. Jest rok 1965, rywalami są Włosi, Szkoci i właśnie Finowie. Telewizja jak zwykle nie rozpieszcza. Akurat w Wielkanoc pokazuje warszawski mecz z Italią, krakusów dokładnie południowa godzina transmisji stawia przed trudnym dylematem. Zostać w domu i z nadzieją patrzeć w skrzynkę wyposażoną w niezbędny stabilizator prądu czy pójść na drugoligowe derby Wisły z Garbarnią? Wybrałem pierwszą opcję. Szczeciński rewanż z Finlandią pokazano w całości, za to przyjazd Szkotów do Chorzowa okrojono o pierwszą połowę meczu, bo niepodważalne pierwszeństwo musiało mieć zakończenie Wyścigu Pokoju.


Z obecnością TVP na obcych stadionach było jeszcze gorzej. Pokazano tylko, za to w całości, klęskę 1-6 w Rzymie. W dniu wręcz idealnie pasującym do nastrojów, dokładnie w Święto Zmarłych… Obrazu z Hampden Park w Glasgow zabrakło, to samo odnosiło się do Stadionu Olimpijskiego w Helsinkach. W odniesieniu do tego drugiego spotkania może to i dobrze, inaczej bylibyśmy skazani na oglądanie przykrych scen… Juhani Peltonen, internacjonał z kilkuletnim pobytem w Hamburger SV trafił do siatki raptem w 40. sekundzie, później kwit na dwubramkowy bagaż wypisał Semi Nuoranen. To były jedyne punkty wywalczone przez Finów w całej rywalizacji…


Skrajnie nieudany występ w Helsinkach pewnie nigdy nie wydostałby się z archiwalnych podziemi, gdyby nie okoliczność, która przeszłość i teraźniejszość sprowadza do wspólnego mianownika. Jest nim polskie piekiełko, a ściślej nieumiejętność załatwiania ludzkich spraw w sposób cywilizowany. Casus Roberta Lewandowskiego zostawiam na dalsze akapity, na chronologiczne pierwszeństwo zasługuje Edward Szymkowiak. Był absolutnie najwybitniejszym bramkarzem pierwszego dwudziestolecia powojennego. Zatrzymał Sowietów w pamiętnym boju na Stadionie Śląskim. Wprawdzie gorzej radził sobie ze strzałami z dystansu, za to był fenomenalny w neutralizowaniu uderzeń oddawanych z najbliższej odległości. Wtedy dosłownie fruwał między słupkami. Idol całego kraju, a Bytomia w szczególności. Zwłaszcza, gdy w meczu Polonii z Górnikiem obronił trzy rzuty karne egzekwowane przez zabrzańskich asów.


Szymkowiak zakończył reprezentacyjną karierę na 53 występach w drużynie narodowej. Licznik zatrzymał się akurat w Helsinkach, w meczu powyżej już odkurzonym z lamusa. Powiadają, że mecze wygrywa się, ale i przegrywa wspólnie. W sprawie Szymkowiaka było całkiem inaczej. Został definitywnie odstawiony od reprezentacji, bo prowadzący wtedy „biało-czerwonych” Ryszard Koncewicz uznał Szymkowiaka głównym winowajcą helsińskiego blamażu. A swe pretensje wyraził nie tylko werbalnie. Zapewne pochopnie skazany na banicję Szymkowiak żalił się, bodaj na łamach katowickiego „Sportu”, że krótko po porażce, a chyba jeszcze w Helsinkach, został przez Koncewicza wyszarpany za uszy, gdy w gronie kolegów z czegoś sobie wspólnie żartowali przy stoliku. A przecież, uznał Koncewicz, nikomu nie powinno być do śmiechu… Z kolei Szymkowiak nie mógł przeboleć, że kara spotkała wyłącznie jego. No i ta forma ukarania…


Teraz, przynajmniej na razie, nikt nikogo nie bije. Ucho zastąpił telefon, przez który Michał Probierz poinformował Roberta Lewandowskiego, że odbiera mu opaskę kapitana reprezentacji. Do ucha i telefonu zabrakło mi słomy wystającej z butów. To wręcz niezbędny rekwizyt, bez niego łatwo zgubić właściwy kontekst żenującej sytuacji. Żadna ze stron konfliktu nie jest bez winy. Gwiazdor, nawet światowego formatu, nie jest od tego, aby wybierać mecze, ani choćby pośrednio zwalniać trenera, w tym wypadku selekcjonera. Może to uczynić tylko prezes PZPN-u, ale od Cezarego Kuleszy nie oczekujmy zbyt wiele. Lepiej było, razem z Probierzem, iść w zaparte i sprzedawać bzdety o potrzebie podjęcia trójstronnych negocjacji. Rodzi się natychmiast kwestia: to dlaczego nie podjęto rozmów zanim bomba wybuchła?


Ale to pytanie z gruntu naiwne, ponieważ egocentryk Probierz od dawna postępuje tak, aby mieć się za wszechwładnego „macho”. Raptem niedawno, bo po marcowym kaleczeniu futbolu w meczu z Litwą napisałem, że Probierz „robi to wedle swoistych założeń „manifestu programowego”, którego najważniejszy punkt stanowi zachowanie „oryginalności” przy każdej okazji i za wszelką cenę. Jakby sprawą o kluczowym znaczeniu musiało być zaspokojenie własnego ego i z tej pozycji przejście do historii światowego futbolu. Oczywiście nie ma na to żadnych szans, ale jak o tym przekonać Probierza? Tu szanse też są zerowe. Chyba, że zrobi to jakiś wybitny spec od szycia garniturów, w nim cała nadzieja”.


Co zdążyło się zmienić? Ano to, że rozpętała się wojna polsko-polska, której skutki mogą być opłakane. Probierz może zmieniać garnitury, ale nie zmieni samego siebie, bo taki ma charakter. Perfidia planu „Lewandowski” polegała na tym, iż z chwilą zakładanego pokonania Finów to Probierz będzie nad „Lewym”, a nie odwrotnie. Pokaże mu miejsce w szeregu. Po mojemu, najpierw powinien jako trener osiągnąć promil tego, co wywalczył Lewandowski jako piłkarz. Ale na to się nie zanosi…


Tak samo ma się rzecz z hasłem „odpowiedzialność”, którym Probierz szermuje ponad wszelkie granice. Przepraszam, o jakiej odpowiedzialności mówimy? I za co? Za wpędzanie i tak już słabej drużyny w ślepy zaułek, w którym będzie bez znaczenia kto komu i dlaczego skacze do oczu? Za niebotyczną skalę upokorzeń, na jakie naraża nas, kibiców, którym marzy się choćby przyzwoity poziom reprezentacji? Przecież jest niemożliwe, aby wskazać choćby jeden element, w którym dzięki Probierzowi jego kadrowicze uczynili postęp! Dramat…


Odpowiedzialność powinna iść w parze z honorem. A choćby z refleksją, iż po prostu należy podać się do dymisji. Tego, w świetle słów wypowiedzianych przez Probierza po hecy w Helsinkach, nie było podstaw oczekiwać. W końcu jednak, dosłownie przed chwilą, to zrobił. Umówmy się, nie może być lepszej wiadomości.


Probierz i tak jednak pozostanie żelaznym kandydatem do nagrody specjalnej za dzieło absolutnie wybitne. Pod tytułem „jak rozpieprzyć w drebiezgi coś, co i tak już stało na glinianych nogach”. Nie bójmy się wielkich słów: to dzieło wręcz epokowe.


Mimo wszystko nie można jednak wykluczyć, że awans do mundialu będzie uzyskany. A wówczas odtrąbiony zostanie gigantyczny sukces. Będą ku temu mocne podstawy. Polska znajdzie się w gronie 48 uczestników (za czasów Kazimierza Górskiego było finalistów ledwie 16), a na dodatek w towarzystwie takich potęg jak Uzbekistan czy Jordania.


Z chwilą odejścia Probierza lżej zrobiło się na sercu. A przecież jeszcze przed kilku godzinami prawdziwych powodów do radości nie brakowało tylko Lewandowskiemu.


Że w przeciwieństwie do Szymkowiaka ma uszy całe.


JERZY CIERPIATKA

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty