Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Inne > Boks
JERZY CIERPIATKA wspomina legendę włoskiego pięściarstwa2025-05-25 17:07:00 Jerzy Cierpiatka

Z DOMIESZKĄ RETRO (53)

Nino Benvenuti: niedoszły rywal Drogosza


Wydawało się, że ktoś z twarzą filmowego amanta nigdy nie może zejść ze sceny. A jednak… Niedawnym newsem o śmierci Giovanniego „Nino” Benvenutiego zasmuciło się u nas niestety tylko nieliczne grono, bo kto jeszcze kojarzy włoskiego championa? Zaliczam się do tego kręgu. Kiedyś nawet pisałem w „Tempie” o uroczej fizjonomii Benvenutiego, bo taka okazja właśnie mi się przytrafiła.


To było w Moskwie jesienią 1989, podczas mistrzostw świata w boksie. W ringu działo się mnóstwo intrygujących zdarzeń, niekiedy o sensacyjnym charakterze. Na przykład kiedy startujący jeszcze w barwach NRD dżentelmen Henry Maske z zimną krwią wypunktował kubańskiego bombardiera Pablo Romero. Ale i w bezpośrednim sąsiedztwie przestrzeni okolonej linami też było ciekawie. Zwłaszcza na miejscach przeznaczonych dla gości specjalnych. Tak się akurat złożyło, że na wyciągnięcie ręki miałem ich dwóch. Rosjanin Andriej Abramow był w amatorskim boksie hegemonem wagi ciężkiej, z Polaków nie dali mu rady gdański marynarz Zbigniew Gugniewicz i bliski sercom krakusów waleczny Władzio Jędrzejewski. Abramow prezentował się teraz mało ciekawie. Miał na twarzy wyorane ślady walk, choć zdecydowaną większość z nich wygrywał. Na jego tle Nino, tylko trochę młodszy od Andrieja, wyglądał jak Apollo. Pięknie opalony, w nienagannie skrojonym garniturze, uśmiechający się wszem i wobec. W Europie w tym czasie padały mury. W pobliżu moskiewskiego ringu granica między bogatym Zachodem a siermiężnym Wschodem była jednak widoczna gołym okiem. O ile oczywiście sylwetki Benvenutiego i Abramowa brać za punkt odniesienia.


Benvenuti jeszcze na amatorskim ringu miał na rozkładzie obu Polaków, z którymi krzyżował rękawice. W Pradze podczas mistrzostw Europy poradził sobie z Tadeuszem Walaskiem. Dwa lata później, w kapiącej polskim złotem Lucernie, w najważniejszej walce decydującej o miejscu na podium zyskał większe uznanie u sędziów punktowych od Henryka Dampca. Ten werdykt został gwałtownie oprotestowany przez nasze publikatory. Mówiono wprost o krzywdzie jaka spotkała popularnego „Kawkę”. Czy tak w istocie było? Nie wykluczam, że Dampca rzeczywiście potraktowano niesprawiedliwie. Wiem jednak też, że śpiewka o oszustwach dokonywanych przez rozjemców kosztem naszych ulubieńców rozlegała się w mediach często. Nawet zbyt często, jakby polski boks nie potrafił sam bronić swoich pozycji. A przecież za epoki Feliksa Stamma robił to doskonale, na miarę absolutnej potęgi europejskiego, a nawet światowego boksu.


Bywa paradoksalnie, że najciekawsze konfrontacje mają miejsce wtedy, gdy… do nich w ogóle nie dochodzi. Trzy lata po Pradze i rok po Lucernie wszystkie drogi wiodły do Rzymu. W przeciwieństwie do obu wspomnianych imprez był to zlot na najważniejszym, bo olimpijskim szlaku. Zanim Benvenutiego uhonorowano Pucharem Vala Barkera dla najlepszego technika turnieju, mógłby przejść najpoważniejszy egzamin akurat w tej „dziedzinie”. W tej samej kategorii półśredniej torował sobie drogę do medalu nasz „Czarodziej ringu”, Leszek Drogosz. Arcymistrz schodzenia z linii ciosów, w ogóle sztuki obronnej pisanej przez duże, a raczej ogromne „S”. Drogosz miał już zapewnione miejsce na podium, ale jeszcze nie w finale. I na tej przeszkodzie niespodziewanie potknął się, przegrywając w mocno kontrowersyjnych okolicznościach z Jurijem Radoniakiem. Rosjanin był w finale słabszy od Benvenutiego, ale czy taki sam los musiałby spotkać Drogosza? Tego się nigdy nie dowiemy. Za to pewne jest, że uciekła nam sprzed nosa walka marzeń. Czarodzieja Leszka z boskim Nino. Zamiast uczty dla estetów trzeba było obejść się smakiem.


Drogosza zawsze mieć będziemy we wdzięcznej pamięci, Włosi to samo odnosić będą do Benvenutiego. Bo również na zawodowych ringach, a nawet przede wszystkim na nich, dał im masę niezapomnianych wrażeń i jeszcze więcej radości. Potrafił wedrzeć się na sam top. Wprawdzie z niego spadać, ale i nań wracać. W dramatycznej trylogii z Emile Griffithem wygrał, przegrał i znów wygrał, choć wszystkie pojedynki toczyły się w Nowym Jorku, włącznie z legendarnym obiektem Madison Square Garden. Ale i sam nie zawsze umiał wykorzystać atut własnego ringu. Tak było w przypadku boju z bliżej nieznanym Jose Chirino, lecz przede wszystkim z kimś, kto w apogeum kariery bił absolutnie za mocno dla całego świata. Fenomenalny Argentyńczyk Carlos Monzon najpierw znokautował Benvenutiego w Rzymie, a następnie szybko zakończył robotę w Monte Carlo. Trzy porażki z rzędu, z siedmiu łącznie, skłoniły 33-letniego Nino do zakończenia kariery. Te niepowodzenia nakrył czapką: dorobkiem 82 zwycięstw, tytułami zawodowego mistrza świata w dwóch kategoriach i honorowym biletem do bokserskiego Hall of Fame, gdzie miał do towarzystwa wyłącznie sławy największego formatu.


Umiał zainwestować pieniądze zarobione w ringu i na filmowym planie, tam również się udzielał. Podtrzymywał przyjaźń z dawnymi rywalami. Będącego kiedyś w materialnej potrzebie Griffitha wspierał finansowo, Monzona przede wszystkim duchowo, gdy ten w afekcie spowodował śmierć żony poprzez wyrzucenie jej z balkonu. Nino wsiadł do samolotu i odwiedził Carlosa w argentyńskim więzieniu. A później pojechał na jego pogrzeb, po fatalnym wypadku samochodowym Monzona, kiedy skazany był na przepustce. Nino uczynił to z potrzeby serca, nie wiedząc, że znacznie później i jego spotka tragedia rodzinna. Gdy popełni samobójstwo własny syn…


JERZY CIERPIATKA


Jerzy Cierpiatka



więcej wiadomości >>>
2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty