Kiosk
- STANISŁAW STRUG. Dopiero w liceum zyskałem szansę gry na boisku z bramkami
- MARIAN FIDO. Człowiek, któremu chce się chcieć
- JAN KOWALCZYK. Sport bez rywalizacji przestaje być sportem
- FUTBOL MAŁOPOLSKI. Grzegorz Bartosz: Garbarnia jest jedna. Zrobię wszystko, aby mówiła jednym głosem
- Paulo Sousa: Ufam umiejętnościom polskich piłkarzy
- Ranking "Forbesa": Wpływowy Lewandowski
- Za miesiąc Wisła Kraków SA będzie mieć Akademię
- Boniek: Wojewódzkie Związki Piłki Nożnej same podejmą decyzje w sprawie dokończenia sezonu w III lidze i klasach niższych
- Małopolska chciałaby grać...
- Nie ma decyzji w sprawie III ligi i klas niższych
MISTRZOSTWA POLSKI KIBICÓW SPORTOWYCH
- 48. Mistrzostwa Polski Kibiców Sportowych - Gostyń 2025
- VIII Omnibus Sportowy w Darłowie - konkurs korespondencyjny
- VIII Omnibus sportowy w Darłowie - PYTANIA ELIMINACYJNE
- Mistrzostwa Mistrzów Kibiców Sportowych: pytania i odpowiedzi
- Adam Sokołowski mistrzem kibiców XXI wieku
- Mistrzostwa Mistrzów Kibiców Sportowych w Kluczborku
- OMNIBUS SPORTOWY. Któżby inny: Adam Sokołowski!
- Konkurs Piłkarski Ekspert – EURO 2024 na mecie
W całym Krakowie, bo przecież nie tylko po jednej stronie Błoń, nastał stan żałoby. Dziś w wieku 89 lat zmarł Aleksander Łodzia-Kobyliński. Kochał swoje miasto jak mało kto, żył jego pulsem, stanowił ważny segment kultury Podwawelskiego Grodu. Kultury krzewionej przez Niego na estradzie w roli założyciela i lidera szalenie popularnych „Andrusów”, ale i na stadionach, gdzie starał się zadbać, aby dobre maniery znalazły należne miejsce na murawie i trybunach.
Żegnamy jakże urokliwego Barda Krakowa z szacunkiem, powagą, ale i chwilą krotochwili, która w obowiązkowej symbiozie ze smakiem towarzyszyła Mu, a przez to i nam, przez wiele dekad. Publikujemy więc dwa archiwalne teksty, stanowiące próbę zachowania Jego Postaci w naszej pamięci.
Dziś w Chorzowie wielki mecz...
- Niedawno oglądałem całkiem atrakcyjny zestaw Polskiej Kroniki Filmowej, którego leitmotivem były słynne mecze z udziałem biało-czerwonych. Diapazon był jak się patrzy, zahaczono nawet o 1948 (3-1 z Czechosłowacją) i 1957 (2-1 z ZSRR). Byli Gracz, Cieślik, Pohl, Lubański. Jedna z kronik była datowana na wrzesień 1975, gdy doszło do słynnego meczu z Holandią. W roli głównej oczywiście wystąpiły „Orły Górskiego”, ale Ty wraz z „Andrusami” uczyniliście wiele, aby atmosfera na Śląskim była nadzwyczajna. Daliście koncert jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, co widać na ekranie. To był wasz debiut przed tak ogromną, stutysięczną publicznością?
- Tak, to był nasz debiut. Na folderze wydrukowanym na okoliczność spotkania z wicemistrzami świata, znalazła się moja piosenka. Nosiła tytuł „Dziś w Chorzowie wielki mecz”. Zanucę: „Dziś w Chorzowie wielki mecz, będzie piękna gra. Bo Holandia, Polska też, medal z gier mistrzowskich ma. Choć Holendrzy znani są ze swej świetnej gry i pokonać naszych chcą, wygramy spotkanie my. Polska wygra dzisiaj mecz (i wiara: hip hip hurra), choć gra z nami wicemistrz (hip hip hurra)… Jeśli dobrze pamiętam, śpiewali wtedy również Tomek Hopfer i Włodek Korcz. Z tym, że oni później zrobili „Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola”. Tych folderów było pięć tysięcy i wszystkie poszły jak woda.
- Jaka była wtedy skala popularności piłki…
- Ale przecież, to byli kibice. Wielcy sympatycy piłki nożnej. Oni się na wszystkim znali, wspaniale dopingowali. Nie zapomnę tego meczu do końca życia również dlatego, że po meczu wygranym 4-1 kibice wynosili nas na rękach. Harmonistę wzięli na plecy, bębnistę i kogoś tam jeszcze to samo. I tak pięć godzin, co chwila trzeba było stawać i śpiewać. Ledwo wyszliśmy, a było grubo po północy, bo mecz rozpoczął się wieczorem. Niesamowite przeżycie.
- Dla „Andrusów” było to zarazem świeże przeżycie, bo drużyna została powołana przez Ciebie 8 marca 1975.
- No, nie powołana, tylko założona przeze mnie specjalnie na Dzień Kobiet. Jako dla nich goździk, a nie rajtki. Wystąpiłem w telewizji, wtedy szefem był Leszek Mazan i pytał się: co zaśpiewacie? A ja powiedziałem, że zaśpiewamy: „Lola, Lola daj się pocałować”, bo to jest piosenka od nas mężczyzn dla kobiet jako prezent w dniu ich święta. No i potem już regularnie występowałem w Kronice Krakowskiej z różnymi piosenkami, ale szczególnie o Krakowie. Zespół spodobał się, były telefony dopytujące się o „Andrusów”. W zasadzie pełna nazwa brzmi „Zespół Folkloru Miasta Krakowa”, tak to się nazywa. Żeby to było miejskie, a nie „zabił się Maciek o sosnę”. Kraków to nie, za przeproszeniem, Kryspinów, Brzączowice, tylko pępek świata. Mnie interesował folklor miejski, tym bardziej, że miałem kontakt z poetami krakowskimi. Świetnymi poetami, jak Jerzy Harasymowicz, Jerzy Michał Czarnecki, Leszek Walicki. Wcale nie zazdrośników i karierowiczów, tylko takich, co to mają serce na dłoni, a nie legitymację partyjną w kieszeni.
- Kto w drużynie „Andrusów” był kibicem futbolowym?
- Wszyscy. Zaszczepiłem im to w ten sposób, że sam grałem w Cracovii. Ściągnął mnie do niej słynny Ignacy Książek. Czyli chodząca historia Cracovii i w ogóle piłkarstwa krakowskiego. On mnie wypatrzył na Błoniach i powiedział: - chodźcie we dwójkę, z bratem. No to przyszliśmy i graliśmy w juniorkach, ale wcześniej podawaliśmy piłkę. Nigdy nie dostaliśmy się choćby do drugiej drużyny juniorów, konkurencja była szalona. Wpoiłem kolegom z „Andrusów”, że Cracovia to najwspanialszy klub na świecie. Jeden jedyny. Trzech i tak kibicowało za Wisłą. Ale czterech było za Cracovią. Czyli wynik był jak najbardziej prawidłowy, jak w niektórych derbach, kiedy spojrzysz w kronikę ”świętych wojen”. Przeżywaliśmy je niesamowicie. Tym bardziej, że byliśmy zapraszani na te cudowne mecze derbowe. Nie bandyckie, ale cudowne „święte wojny”. I to „wojny”, które były rozgrywane na obu stadionach. Grałem na 29 takich meczach. To szmat czasu, były na przykład mecze o „Herbową Tarczę Krakowa”, które współorganizowała Twoja redakcja, czyli „Tempo”.
- Cracovia, skąd w sercu?
- Nie żartuj. Przecież urodziłem się blisko stąd, a mieszkam prawie na stadionie. Parę kroków od niego, przy „Placu na Stawach”. Tam wszyscy kibicują za Cracovią, dzielnica jest jakby wymarła, kiedy Pasy grają mecz. I ten słynny plakat, jaki zrobił Jan Kurkiewicz na 60-lecie Cracovii - gdzie Paweł Żmudka pisał na płocie „Cracovia Pany” - ma jak najbardziej związek z hymnem Cracovii, który skomponowałem 32 lata temu. Tam nie ma nic w tym rodzaju, że nie zejdziemy na psy… Jest to natomiast najprawdziwszy hymn klubowy, do którego poprosił mnie znany działacz Cracovii, ówczesny prezes Zdzisław Oleszek. No to wziąłem do tej roboty Jerzego Michała Czarneckiego, dziś niestety już nieżyjącego poetę. On to potraktował całkiem serio i napisał 17 zwrotek. Mówię mu: czyś ty zwariował? A Michał spokojnie, że dam sobie radę. - Zrób to tak, jak robisz z Harasymowiczem. Od pierwszej zwrotki pojedź do siódmej, z czwartej do czternastej i będzie… - poradził mi. I tak zrobiłem. Ale nie wiedziałem jak zacząć. Wreszcie wziąłem początek, ten „Cracovio ma” z hejnału mariackiego. I on kończy hymn, taka coda. Chwyciło, nagrałem to od razu i do dzisiaj jest sprzedawane w sklepach sportowych.
- Michał Czarnecki był też dziennikarzem. Podobnie Tadeusz Dobosz, dawno temu filar „Tempa”. Również z nim współpracowałeś.
- No pewnie. Poprosiłem go, aby napisał piosenkę o Wiśle i Cracovii. On poszedł do szpitala, bo był bardzo chory. Powiedział mi, że w związku z tym chyba tego nie napisze. A ja mówię: -Zróbmy tak. Ja pójdę do Pana do szpitala i będę błagał przy łóżku. Zobaczy Pan, że wyzdrowieje. I napisał, to było na 70-lecie Cracovii i Wisły: „70 lat stuknęło dwóm klubom w Krakowie”. Nazwał to „Święta wojna”. Śpiewałem to później przez wiele lat. A teraz nie śpiewam, że 70 lat stuknęło, tylko 106. Dobosz był wspaniałą postacią. Miał wątpliwości, na jaką melodię napisać. Zasugerowałem, aby na melodię krakowiaka. On: ale jakiego krakowiaka? Ja: - Zna Pan „Kto wypowie twoje piękno Krakowie prastary?”. To Doboszowi idealnie przypasowało i napisał. Ale niektórym do tej pory nie pasuje ten wers o garbatej doli Cracovii. Zapominają, że Cracovia była wtedy w III lidze i przeżywała wielki kryzys. Dobrze chociaż, że sławny szatny Jan Wiecheć tego nie dożył…
- Bynajmniej nie wypominam Ci wieku, gdzież bym śmiał, ale jest faktem, że byłeś naocznym świadkiem zdobywania przez Cracovię ostatniego jak do tej pory tytułu mistrza Polski. Grudzień 1948, stadion Garbarni, dodatkowy mecz z Wisłą i zwycięstwo 3-1…
- Jako dwunastoletni gówniarz siedziałem na drzewie i byłem cały w skowronkach. Wcześniej jednak płakałem, gdy Wisła prowadziła 1-0.
- Na chłopięcą wyobraźnię bardzo wpływają wyraziste postaci idoli. Ty miałeś za nich świetnych piłkarzy: Gędłka, Parpana, Jabłońskich, Różankowskich. A później Kowalika, Hausnera, Mikołajczyka, którego jubileusz „60 lat w Pasach” niedawno fetowaliśmy wspólnie.
- To byli znakomici zawodnicy. Na przykład Kowalik, techniczny brylant. Janusz miał brata, Binka, który się nawet jeszcze lepiej zapowiadał. Jak oni wtedy grali… Załatwiali frajerów jak chcieli. Przyjeżdżały drużyny niepokonane i dostawały baty. Z wszystkimi piłkarzami przyjaźniłem się, choć niektórzy byli znacznie młodsi ode mnie. Cracovię kochałem, kocham i kochać będę. I umrę z tą myślą: co to będzie z moją Cracovią?
- Ale, jak w dobrym małżeństwie, nastały ciche dni. A raczej lata. Przestałeś chodzić na mecze „Pasów”.
- Z chęcią chodziłem, gdy trenerem był Stawowy. To wspaniały trener, który podniósł Cracovię z trzeciej ligi do ekstraklasy. No i były same krakusy. Z powrotem Stawowego nastaje teraz powrót do słusznego kierunku. A przestałem chodzić, kiedy oszukali mnie kibice. Przyrzekli mi, że nie będą wołać „j… Wisłę”. I te wszystkie chamskie przyśpiewki. Powiedziałem im: - Chłopaki, przecież grali w Wiśle prawie mistrzowie świata. Kapka, Kusto, Kmiecik, Musiał, Szymanowski. Przecież to byli wspaniali piłkarze. Uszanujcie ich oraz tamten klub. Przyrzekli, a przy pierwszej okazji złamali słowo. No to wstałem z miejsc dla VIP-ów, ukłoniłem się aktorowi Maniusiowi Cebulskiemu i dziennikarzowi, Januszowi Koziołowi. Oni: - Olek, co się dzieje? A ja, że idę, bo mi kibice nie dotrzymali słowa. Obrażają moich prawie że kolegów. Idoli, niemal mistrzów świata. I tak jest do dziś, nie chodzę. Maniek Cebulski też nie chodzi na mecze, bo także nie lubi chamstwa. Chodzę wyłącznie na Treningi Noworoczne. Piłkarze prosili mnie, Cabaj dał mi nawet wejściówkę. Ale nie o to chodzi o. Bo Cracovia to jest symbol miasta, a jest to miasto kultury, a nie jakiegoś chamstwa. I to na tym cudownym stadionie. Ten stadion wyglądał kiedyś zupełnie inaczej. Miał tor kolarski, drewnianą trybunę.
- Jak przeżyłeś w grudniu 1963 jej pożar?
- Stałem wtedy po drugiej stronie, ale musieliśmy się ewakuować. Tak grzało od ognia, choć było to w grudniu. Pracowałem przy budowie toru kolarskiego, to samo Jasiu Mazgaj czy Czesiu Czorny. Kumple ze Stawów. Oni mogli zrobić wszystko. Bo jak nie szewc to piekarz, jak nie piekarz to majlorz. A jak nie majlorz, to i tak po wymalowaniu sufitu na czarno umiał wmówić: - Panie, za tydzień to będzie czysty lazur… Tacy byli majlorze…
- Jakich trenerów miałeś w Cracovii?;
- No, było ich trochę… Najbardziej zapamiętałem Michała Matyasa, czyli „Myszkę”. Miał ogromny autorytet trenerski, wcześniej był wybitnym piłkarzem.
- Wróćmy do meczu z Holandią, traktowanego w kategoriach sportowej premiery „Andrusów”. Zdarzało się wam później uczestniczyć w imprezach o tak wielkim audytorium?
- Pewnie. Na przykład drugi taki wielki mecz był w Warszawie, z Włochami. Też jesienią 1975. Z tej okazji również wydrukowałem folder i napisałem piosenkę. Wiesz, Mamma mija, Italija, taki był rym. Frekwencja istotnie była znakomita, ale mimo świetnej gry wynik już znacznie gorszy, bo bezbramkowy. Bo po prostu nie chciało wpaść… Nawet Górski nie wytrzymał nerwowo, gdy na pytanie „za kogo ta zmiana?” odburknął, że „za Gadochę!”. Ale Górski to była anielska postać.
- Musimy, raczej chcemy porozmawiać o Jerzym Harasymowiczu, bo odegrał w Twoim życiu bardzo ważną rolę.
- Boże, jaki to był kibic Cracovii. Jak piękne poematy o niej pisał. I oczywiście o jej piłkarzach, na przykład o Koczwarze, Tureckim czy Tobolliku. Chciałem, aby Mietek Czuma, naczelny „Przekroju” to zamieścił, ale on wydrukował tylko o moich 53 gitarach. Autorem był Harasymowicz. Jurek dostał zawał, bodajże na meczu z Dębicą. Cracovia wygrywała 2-0, a przegrała 2-3… Jurek do mnie: - Patrz Olek, przecież tego miasta kiedyś nie było na mapie… Harasymowicz był zagorzałym sympatykiem Cracovii. Jak mówił, aby pójść na mecz, to musiałem być przy Jurku. Popijaliśmy sobie spokojnie piwko od strony Wiechciówki. Harasymowicz miał niesamowity talent do pisania. Siadał po meczu i od razu było gotowych kilka zwrotek. I miał ogromną łatwość pisania. Niestety, zmarło mu się, na jego życzenie rozsypano prochy nad Bieszczadami. Krótko przed śmiercią powiedział, że ta podła choroba nie ma prawa zostać na ziemi razem z nim. Znaliśmy się z Jurkiem trzydzieści lat.
Rozmawiał
JERZY CIERPIATKA
Trzy jubileusze „Makina”
Mało kto lubi, gdy zagląda mu się w metrykę. Czasem jednak trzeba… 6 stycznia 2016 Aleksander „Makino” Kobyliński skończył 80 lat. Na to nałożyło się sześć dekad pracy artystycznej i cztery dekady istnienia „Andrusów”. Gościny na benefis Szacownego Jubilata udzieliła Scena ATA mieszcząca się w Krakowie przy ul. Czarnowiejskiej 93. To królestwo Alicji Tanew i jej małżonka. Ale akurat w Trzech Króli król był jeden. Wiadomo, „Makino”…
W gronie uczestników benefisu znalazł się m.in. wiceprezydent Krakowa ds. kultury - Andrzej Kulig. Był obecny dyrektor generalny Stowarzyszenia SIEMACHA, ks. Andrzej Augustyński. Nie każdy wie, że „Makino” zaraz po wojnie uczył się w Zakładzie Wychowawczym im. ks. Kazimierza Siemaszki. I jako najstarszy z żyjących wychowanków regularnie spotyka się z podopiecznymi placówki. Pojawił się Wiesław Ibek, prezydent Fundacji „Prometeusz”, której misją jest propagowanie i nauczanie pierwszej pomocy w społeczeństwie. Kręgi artystyczne reprezentowała aktorka Magdalena Sokołowska. Był obecny wieloletni redaktor naczelny „Przekroju” (tego prawdziwego, tworzonego pod Wawelem) - Mieczysław Czuma. Towarzyszyła mu córka, autorką bądź współautorka kilku cenionych książek - Katarzyna Siwiec. Nie zabrakło byłego króla kurkowego - Kazimierza Loranca. Jubileusz „Makina” świętowali z nim najbliżsi: żona, siostry, córka, wnuczka i prawnuczka.
Oczywiście musiała też być Cracovia, bo jakże by inaczej… Obecny na benefisie Andrzej Mikołajczyk, jej filar z epoki Rewilaków, Hausnerów i Kowalików, kocha „Pasy” tak samo gorąco jak „Makino”.
„Makino”… Bard Krakowa, a zwłaszcza Zwierzyńca. „Krakus” z krwi i kości. Kandydat do miana „Krakowianin 2015” w niedawno rozpisanym plebiscycie „Dziennika Polskiego”. „Przez lata nie zmienił stylu, co cenne w popkulturowym świecie. Aleksander „Makino” Kobyliński jest stałym punktem odniesienia w Krakowie, który się zglobalizował i stał miastem kosmopolitycznym” - celnie zauważył ks. Andrzej Augustyński.
Ad multos annos, drogi Jubilacie!
(JC)