Kiosk
- Rozmowa z Moniką Kobylińską
- PIŁKA RĘCZNA. Biało-czerwoni bohaterami transferów
- STANISŁAW STRUG. Dopiero w liceum zyskałem szansę gry na boisku z bramkami
- MARIAN FIDO. Człowiek, któremu chce się chcieć
- JAN KOWALCZYK. Sport bez rywalizacji przestaje być sportem
- FUTBOL MAŁOPOLSKI. Grzegorz Bartosz: Garbarnia jest jedna. Zrobię wszystko, aby mówiła jednym głosem
- Paulo Sousa: Ufam umiejętnościom polskich piłkarzy
- Ranking "Forbesa": Wpływowy Lewandowski
- Za miesiąc Wisła Kraków SA będzie mieć Akademię
- Boniek: Wojewódzkie Związki Piłki Nożnej same podejmą decyzje w sprawie dokończenia sezonu w III lidze i klasach niższych
MISTRZOSTWA POLSKI KIBICÓW SPORTOWYCH
- Adam Sokołowski po raz 28. mistrzem Polski kibiców sportowych
- 48. MP Kibiców Sportowych już w sobotę w Gostyniu
- Ćwierćwiecze super kibica Stanisława Sienkiewicza
- Mistrzostwa Mistrzów Kibiców Sportowych: pytania i odpowiedzi
- Adam Sokołowski Mistrzem Mistrzów, podziękowania dla Stanisława Sienkiewicza
- 48. Mistrzostwa Polski Kibiców Sportowych - Gostyń 2025, eliminacje cd.
- OMNIBUS SPORTOWY. Kolejny triumf Adama Sokołowskiego
- 48. Mistrzostwa Polski Kibiców Sportowych - Gostyń 2025
Zamiast dogrywki (113)
Podwójny nokaut
Po komentatorskich obowiązkach związanych z EURO wracam na stare miejsce i jest to bardzo smutny powrót. Najpierw zmarł Teofilo Stevenson, w piątek odbędzie się pogrzeb Jerzego Kuleja. Światowy boks, bez dopełnienia przymusowej karencji, został w ciągu kilku tygodni znokautowany dwukrotnie w sam czubek brody.
Zastanawiam się, czy Stevensona i Kuleja można mieć za pięściarzy, którzy w swoich krajach dokonali przełomu. Mało kto kojarzy, że Teofilo mógł nam, Polakom, wyrządzić ogromną krzywdę podczas wizyty złożonej w Łodzi bodaj w 1969. Podczas młodzieżowego turnieju Stevenson znokautował tam m. in. niejakiego Wałęsę. Na szczęście nie był to Lech, tylko młody zawodnik stołecznej Gwardii... Ale już na poważnie. Na Kubie, aż do momentu wkroczenia do akcji przez Fidela Castro, niepodzielnie panował zawodowy boks. Zdarzało się często, że dla najlepszych - choćby Kida Gavilana czy Jose Napolesa - stały otworem największe ringi świata. Amatorzy tkwili głęboko w cieniu, aż podczas IO w Mexico City skalę talentu ujawnili Rolando Garbey i Enrique Requeiferos, tak dokuczliwy w finale dla Kuleja. Prawdziwa nawałnica ze strony Kuby nastąpiła jednak cztery lata później, w 1972. Pieczęć przybił Stevenson i zrobił to po swojemu, nadzwyczaj ciężką ręką.
W ogóle, jeśli sprowadzać trzy triumfy Stevensona w IO i tyleż w MŚ do wspólnego mianownika, to najgłębiej zapadły mi w pamięć nokauty. Okrutne i zarazem nieuchronne. W Montrealu ten kataklizm dopadł m. in. Johna Tate’a, po Duane Bobbicku kolejną nadzieję Ameryki zdruzgotaną przez stalowe pięści Stevensona. Ktoś zauważył wtedy, że Teofilo w tym demolowaniu USA Boys stanowi prawą rękę Fidela... Chęć wzięcia rewanżu była na tyle duża, iż zaczęto przemyśliwać o wypromowaniu skrajnie sensacyjnego pojedynku Stevensona z Muhammadem Alim! Ten szatański plan wprawdzie nie został urealniony, ale sam w sobie i tak szokował na tamte czasy. Niemal dziesięć lat później, po bydgoskiej porażce Teofilo z Wiaczesławem Jakowlewem, został zamieszczony na łamach specjalistycznego periodyku apel, w którym wezwano Stevensona do zakończenia kariery. Aby wyśmienity rejestr nie był brukany takimi wpadkami. Niebawem Teofilo pojechał na MŚ do Reno i tam nie pozostawił konkurencji cienia złudzeń. Czasem można opowiadać na zarzuty bez otwierania listu i bez całkiem zbędnej, w tej sytuacji, znajomości polskiego.
W przypadku Kuleja odpowiedź jest tyle prosta, co negatywna. Dwukrotny mistrz olimpijski (Tokio i Meksyk) miał wielu znakomitych poprzedników, tworzących pod życzliwym okiem Feliksa Stamma polską szkołę boksu. Zygmunt Chychła, Leszek Drogosz, Zenon Stefaniuk, Zbigniew Pietrzykowski, Kazimierz Paździor, Tadeusz Walasek - bez cofania się do międzywojnia - przetarli szlaki, a wkrótce doszli do szczytów maestrii. Kulej natomiast, co nie podlega dyskusji, poszedł jeszcze dalej od nieco starszych kolegów. Był zwłaszcza w drugiej połowie lat 60. absolutnie najbardziej rozpoznawalnym polskim bokserem w świecie. Synonimem kunsztu, stabilizacji formy na najwyższym poziomie i bardzo bliski, aby ustawiać go wówczas w Panteonie Sław Niepokonanych.
Bo kto potrafił być od Kuleja lepszy, i to tylko incydentalnie, na dystansie dziewięciominutowej walki, ale już nie dłużej? Z tego co pamiętam, na międzynarodowym turnieju pozbawionym rangi mistrzowskiej, wygrał z Kulejem na punkty węgierski heros o brylantowej technice, Janos Kajdi. No i była jeszcze całkiem niepotrzebna porażki z Walerym Frołowem w finale rzymskich ME, choć Rosjanin był liczony. Od triumfu w igrzyskach tokijskich to bodaj jedyne porażki Kuleja. Dwie na sześć lat dzielących od zakończenia wspaniałej kariery. Termin „przełom” wolałbym rozpatrywać w innym kontekście. Uchwycenia momentu, w którym Kulej stał się pięściarzem światowego formatu. To dokonało się w Moskwie, w 1963, w walce o europejski prymat. Kulej w popisowym stylu wypunktował wtedy żelaznego faworyta gospodarzy, Alojzego Tuminsza. Nawet z pozycji naiwnego dziesięciolatka wgapionego w 17-calowy ekran „Belwedera 2” nie mogłem się pomylić, że właśnie doszło do narodzin megagwiazdy. Przesądzał o tym styl niespodziewanego sukcesu nad bezradnym Tuminszem, któremu atut własnego ringu mógł dopomóc mniej więcej tyle, ile Adamkowi w pojedynku ze starszym Kliczką.
Za Teofilo Stevensonem poszli inni. Cała rzesza kubańskich pięściarzy, którym oczywiście liderował Felix Savon. Młodszy kolega o podobnych parametrach fizycznych, sile uderzenia i porównywalnym dorobku. To trio trzykrotnych championów olimpijskich w boksie zawiązał słynny Laszlo Papp, Stevenson i Savon dołączali w znacznie późniejszych epokach. Z sukcesorami Jerzego Kuleja było zdecydowanie gorzej. Niedługo całkiem zapomnimy o Jerzym Rybickim (ostatnie „złoto” olimpijskie) i Henryku Średnickim (ostatnie i zarazem jedyne „złoto” w MŚ). A jeśli tak dalej pójdzie, to i brązowemu medalowi Wojciecha Bartnika (20 lat temu) trzeba będzie poświęcać sesje historyczne pod tytułem „Tak kiedyś dawno temu było naprawdę”. Pamięć o Jerzym Kuleju zapewne przetrwa, bo On sam o to przezornie zadbał skalą zawrotnych sukcesów. Obawiam się natomiast ogarniania sylwetki mistrza w kategoriach świętych, bo takie sygnały już nadchodzą. I wcale, choć powinny, nie trzymają się przestrzeni okolonej linami ringu.
JERZY CIERPIATKA
Jerzy Cierpiatka


