Anna Jesień wystąpiła w finale drużynowych mistrzostw Polski w lekkiej atletyce rozegranych w sobotę Krakowie. Przy okazji biegaczka opowiedziała o zmianach organizacyjnych, jakie ostatnio zaszły w polskiej lekkiej atletyce.

- Dzisiejszy start był trochę luźniejszy, bo warunki były średnie, ze względu na silny wiatr nie było szans na wyniki w granicach rekordu sezonowego, czy życiowego. Wolę nawet jak pada niż jak tak wieje - utyskiwała po swoim występie. - Najważniejszy start w tym sezonie, jaki mnie jeszcze czeka to finał Grand Prix w Salonikach za tydzień. Tam jeszcze mam o co powalczyć - zaznacza Jesień.

Anna Jesień jeszcze niedawno walczyła o medale na mistrzostwach świata w Berlinie. Polska reprezentacja na tej imprezie spisała się wyjątkowo dobrze. Wielu dopatruje się w tym nagłego odrodzenia polskiej lekkiej atletyki, co miałoby być spowodowane zmianami we władzach związku. - Trzeba pamiętać, że sportowcy trenują i pracują na wyniki latami. To nie jest tak, że zmieniła się władza i od razu są wyniki. Nie można w takie rzeczy wierzyć. My trenujemy, a władza jest od tego, żeby nam w tym pomagać. Żebyśmy mieli obozy, dobre warunki do treningu. Odnowa, lekarze, masażyści, opieka zdrowotna - wylicza Jesień. - Wcześniej odszedł nasz fizjoterapeuta Marek Adamski, bo nie było pieniędzy dla niego - takich, jakich on chciał. Tymczasem on był jednym z najlepszych lekkoatletycznych fizjoterapeutów i był nam bardzo potrzebny. W tym roku jednak wrócił i to dowodzi, że tym nowym władzom zależy na tym, byśmy trenowali w dobrych warunkach. Nie mówię, że tym poprzednim nie zależało... - zawahała się Jesień. - Może po prostu nie potrafili się dogadać.

- Zdaję sobie sprawę, że trudno oczekiwać, by w ciągu pół roku się wszystko zmieniło. Pewne zmiany mogą zajść dopiero za jakiś czas, bo ludzie też muszą się między sobą dogadać i porozumieć. Trzeba dać nowym działaczom czas i wydaje mi się, że będzie dobrze - zakończyła.