Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Lekka atletyka > Wiadomości LA
RYSZARD NIEMIEC: Byłaby pora, aby skończyć raz na zawsze z bezrefleksyjnym forsowaniem kolejnych rekordów uczestnictwa w maratonach2015-04-26 12:07:00 Ryszard Niemiec

LEKCJA GIMNASTYKI (287)

Kiedy maraton prowadzi na cmentarz…


Każdy jest kowalem swego zawału serca, ale proces jego wykuwania przebiega raczej w nieświadomości delikwenta… Tymczasem 67-letni biegacz, który dobiegł do mety własnego życia zaraz po starcie maratonu krakowskiego, musiał mieć pełną świadomość ryzyka, bo z jednego zawału ledwie uszedł z życiem. Nieprawdopodobna histeria promocji masowego biegania akurat na najbardziej morderczym (nomen omen) dystansie, budzi od dawna mój protest. Kiedy zaczynam dociekać skąd się biorą preferencje dla maratonu, a nie na przykład takich dystansów jak klasyczna jedna mila, czy trzy kilometry z przeszkodami lub - dajmy na to - dziesiątka kilosów, dochodzę do wniosków z pogranicza metaliki.


Ten pierwszy bowiem bieg hoplity na trasie Maraton - Ateny miał charakter absolutnie antysportowy. Grek Filippides był łącznikiem-posłańcem dobrej nowiny, informującej stolicę państwa-miasta o zwycięstwie nad Persami w roku 490 przed nasza erą. Swoje zadanie wykonał, radosną wiadomość przekazał, atoli z powodu braku elementarnego treningu wytrzymałościowego, u celu wyzionął ducha. Widzi mi się, że współczesna fascynacja właśnie tym biegiem ma w sobie element eskapistycznej martyrologii, możliwej do zamanifestowania dzięki samobójczej zasadzie pełnej dobrowolności i dostępności startu. Aby dostać numer startowy wystarczy podpisać zobowiązanie o osobistej odpowiedzialności za to, co się stanie z biegaczem na trasie, a stać się w teorii nic nie powinno, bo startujący deklaruje stuprocentowo dobry stan zdrowia. A wszystko po temu, bo organizatorzy wielkich maratonów sławiących miasta organizujące biegi, ścigają się pod względem liczby startujących. Co roku ogłaszają pobicie rekordu uczestników. Każdy dąży do przebicia imprezy w Bostonie, Nowym Jorku, Tokio, czy chociażby Koszycach, więc nie żałuje środków na propagandę i budżet nagrodowy biegu.


W imię śrubowania frekwencji macha się przy okazji ręką na dbałość o świadectwa lekarskie, dopuszczające startujących do wybiegnięcia na trasę. W Polsce, jakże by inaczej, wszystko zaczęło się w Warszawie i to już w 1979 roku, i aby zdobyć należną sankcję polityczną, masowe bieganie nazwano Biegiem Pokoju. Po zmianie ustroju ten rodzaj biegania wszedł w pakiet zabiegów PR, sławiących miasto w szerokim świecie. A za Warszawą, jak za panią matką, ruszyły na czterdziestokilometrową, zabójczą trasę inne metropolie na czele z Poznaniem i Krakowem. W starej stolicy Polski pod naporem promocyjnego dyktatu maratonu podupadła ciekawa impreza sportowo-rekreacyjna pt. Marsz na Rynek, zainicjowana przez Roberta Korzeniowskiego. A przecież była na tyle oryginalna i perspektywiczna, że mogła być również impulsem dla adeptów chodu sportowego, który w programach olimpijskich daje okazję do zdobycia dwóch kompletów medali - w chodzie na 20 i 50 km.


Maratoński bieg jest groźny tym bardziej, ponieważ wbrew oczywistym faktom panuje przekonanie, że chcieć to móc, bez względu na wiek, stan zdrowia („biegi leczą!”) i predyspozycje biofizjologiczne. Mocne zdanie na ten temat wypowiedział prof. Żołądź z krakowskiej AWF, wybitny naukowiec z dziedziny fizjologii. Ujawnił, że tylko 20 procent populacji posiada predyspozycje do biegania maratonu, bez narażania się na komplikacje zdrowotne. Byłaby pora, aby z tej wypowiedzi, w której pobrzmiewa ewidentne ostrzeżenie, wyciągnąć wnioski i skończyć raz na zawsze z bezrefleksyjnym forsowaniem kolejnych rekordów uczestnictwa w maratonach.


Osobiście jestem wielkim zwolennikiem konieczności rozbiegania Polaków, uważam nawet, że rosnący współczynnik biegaczy przypadających na 1000 mieszkańców, jest dowodem na cywilizacyjny postęp i coraz bardziej higieniczny tryb życia. Z wczesnej młodości pamiętam dobrze reakcje rodaków na widok truchtających w parkach biegaczy. Niektórzy patrzyli na nich jak na kosmitów albo facetów, którzy - tyle co - urwali się z choinki. Po dziś dzień jednak pamiętam, jak ta perspektywa zmieniała się pod wpływem wielkiej ogólnopolskiej mody biegania, zinstytucjonalizowanej w postaci systemu Biegów Narodowych. Na nich oparł się wielki innowator metod treningowych, uznanych następnie jako polska szkoła biegania - Jan Mulak. Biegało się powszechnie wszystkie dystanse, a masowość i powszechność była glebą, na której wzrosły talenty sprinterów - Janiszewskiej, Foika, Maniaka, Woronina, 400-metrowców Badeńskiego, Wernera, Swatowskiego, Balachowskiego, średniaków Makomaskiego, Kazimierskiego, Szordykowskiego, długasów Chromika, Zimnego, Krzyszkowiaka, Ożoga, Malinowskiego… Maraton, traktowano wtedy jako letni sport uzupełniający dla biegaczy narciarskich, spośród których zapamiętałem Kwapienia, Figurę, Hasiora, Furtaka… Koronnym dystansem na wszystkich etapach, od szkolnego i powiatowego po centralny bieg, było 1000 m, rzec można dystans uniwersalny. Kto pokonywał barierę 3 minut, a daj Boże otarł się o czas 2,45 sek. mógł się czuć następcą Potrzebowskiego, Orywała, czy Lewandowskiego… Osobiście czułem się kimś takim bardzo krótko. Wygrałem wojewódzki bieg przełajowy na radymniańskich błoniach, ale z powodu skrócenia trasy via otwarte drzwi stodoły, zostałem pozbawiony medalu. W rewanżu postanowiłem zerwać z bieganiem na rzecz innej dyscypliny, w której monotonię biegania urozmaicało skakanie wszystkich odmian. Podejrzewam, że polska lekkoatletyka bardzo zyskała na apostazji Niemca, zwłaszcza że w niedalekiej przyszłości w moich stronach pojawił się talent biegowy - maratończyk Niemczak! I byłby pewnie medalistą olimpijskim, gdyby nie wschodząca pokusa koksu…


Ryszard Niemiec


Ryszard Niemiec



więcej wiadomości >>>
2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty